Robert MAtera, Producent multmedialny, jeden z założycieli polskiego zespołu punkowego Dezerter
Zaczęliśmy grać (jako SS-20) w maju 1981. To była naturalna decyzja, żeby zacząć robić muzykę. To była jedyna sensowna rzecz, którą mogliśmy robić w tym czasie, bo nie było wtedy żadnych perspektyw życiowych. Realia życia były okrutne. Dla nas życie w takich warunkach nie było możliwe, więc zdecydowaliśmy się założyć zespół.
W Warszawie był jeden dom kultury, który organizował małe festiwale dla początkujących zespołów. Poprosiliśmy o możliwośc zagrania tam, był konkurs i go wygraliśmy. Kiedy przyszedł czas odebrania nagrody, parę tygodni później, trwał już stan wojenny, więc kierownik klubu musiał zmienić werdykt. Inny zespół, nie tak politycznie zaangażowany, dostał pierwsze miejsce. Nam tylko dali parę dobrych słów i dobre życzenia na przyszłość.
Zaczęliśmy w ogólnoświatowym czasie muzyki punk. Słuchaliśmy głównie angielskich zespołów, klasyków, jak Sex Pistols i the Clash. Szczęśliwcy, którzy mogli podróżować, przywozili nieoficjalnie płyty, wymieniane potem na pchlich targach i grane aż do momentu, gdy były całkowicie zdarte. Popularna też była kultura przegrywania muzyki na taśmy. W ten sposób poznaliśmy tę muzykę.
Elektryczne gitary były rzadkie i dostanie ich było nie lada bitwą. W fabrykach państwowych produkowano niewiele gitar i perkusji. Były złej jakości. W akcie desperacji próbowałem zbudować swoją własną gitarę. Byliśmy w szkole elektronicznej, więc wiedzieliśmy jak to zrobić. Na początku używaliśmy krzeseł i kartonowych pudełek jako perkusji. Potem kolekcjonowaliśmy stare części i składaliśmy je razem w jeden zestaw. To było mało kreatywne i desperackie przedsięwzięcie. Wzmacniacze też były problemem, więc staraliśmy się je zrobić ze starych odbiorników radiowych i magnetofonów.
Na początku graliśmy tylko dwa, trzy koncerty rocznie, więc nie było takiego problemu z władzami. Większe problemy zaczęły się jak zaczęliśmy grać na festiwalach, jak na Jarocinie, i kiedy chcieliśmy wydać płytę. Każda wydawana na płytach muzyka musiała przejść przez cenzurę. Więc nasz menadżer musiał zanieść naszą muzykę do cenzorów i z nimi negocjować, bo słowa były tak polityczne. Większość słów ocenzurowano, dlatego pierwszego longplaya wydaliśmy w Stanach. Nie mogliśmy tego zrobić tutaj.
W miarę jak staraliśmy się o więcej koncertów, dostaliśmy sugestie od menadżerów klubów, że powinniśmy zmienić nazwę zespołu. (SS-20 było „ścisle tajną” bronią jądrową zaprojektowaną przez Sowietów). Musieliśmy albo wybrać nową nazwę, która nie prowokowałaby władz, albo w ogóle przestać grać.
Pierwsza rzecz, jaka się dla nas zmieniła w latach dziewięćdziesiątych, to to, że zaczęliśmy wydawać jedną, dwie płyty rocznie, bo zniesiono cenzurę. Staliśmy się bardziej wydajni. Kolejna rzecz, która się zmieniła to to, że dostaliśmy paszporty i zaczęliśmy grać w Europie Zachodniej, a potem w Japonii. Po tylu latach czekania i okazyjnego grania. Wreszcie mogliśmy się utrzymać z grania. To był inny świat.Nadal widzimy życiowe sprawy, o których warto mówić poprzez naszą muzykę. W środku rządu i w środku ludzi jest dużo rzeczy, które się nie zmieniły. Jest takie słowo w Polsce: „homo sovieticus”, które oznacza pewną mentalność, stworzoną przez nasze lęki związane z komunistycznym rządem. Ten strach zabił w ludziach prawdziwą duszę. Nadal coś takiego jest. To się zmienia, bo zmieniło sie pokolenie. Ale to się nie skończyło.
Są pewne zmiany w naszej artystycznej działalności, związane z upływem czasu. Kiedy grasz w zespole, masz dwie drogi. Albo zostajesz na tej samej ścieżce i kopiujesz samego siebie, albo starasz się iść naprzód, z nowymi, kreatywnymi rzeczami. My próbujemy tej drugiej drogi.
Wywiad ten byi w jezku angielskim
Fotografia: Robert Ochnio